Pacjentowi trzeba dać poczucie, że przyszedł do gabinetu jako osoba, która wymaga troski. Rozmowa z lek. psychiatrą Dobrosławem Krzysztofem Banachem

Pacjentowi trzeba dać poczucie, że przyszedł do gabinetu jako osoba, która wymaga troski. Rozmowa z lek. psychiatrą Dobrosławem Krzysztofem Banachem

Ewa Koralewska: Mieliśmy już okazję rozmawiać o depresji (wywiad “Depresja w rodzinie czasem jest królową, a czasem kopciuszkiem” jest dostępny na naszej stronie – przyp. red.). Zatrzymało mnie wtedy Pana stwierdzenie, że unika Pan w swojej pracy postawy eksperckiej. Co w takim razie w zamian?

Dobrosław Krzysztof Banach: Gdybym rozumiał swoją rolę jako eksperta, to ona mogłaby się zamknąć w 10-15 minutowym spotkaniu. Wysłuchuję objawy, grupuję je, buduję z nich diagnozę, daję lek i koniec. Pacjent po tego rodzaju wizycie odczuwa, że jest raczej przedmiotem badania, a nie podmiotem. Bo nie zadano mu pytań dotyczących jego życia, relacji, kariery zawodowej. Lekarz uzyskał tylko gołe fakty dotyczące złego stanu psychicznego.

A pacjentowi trzeba dać poczucie, że przyszedł do gabinetu jako osoba, która wymaga troski. Na tej zasadzie buduje się relacje. Lekarz nie pyta tylko o objawy, ale o życie. Jest to prawie równorzędna relacja. Równorzędna być nie może, bo pacjent przychodzi po pomoc. A lekarz jest “na zewnątrz” jego życia i ma narzędzia do pomagania. Rozmowa z psychiatrą nie jest oczywiście tak głęboka jak w psychoterapii. Ale zauważyłem, że jeśli wejdzie się głębiej, to w razie np. konieczności zlecenia leku, mniejszy jest lęk przed jego przyjmowaniem.

Rola eksperta jest dużo wygodniejsza dla psychiatry, bo takie ślizganie się po problemie nie obciąża tak bardzo. Są też psychiatrzy, którzy źle się czują, jeśli nie zlecą leków. Ja staram się być ostrożny w tej kwestii. Oczywiście są sytuacje, które wymagają podania i to silnych leków, w dużych dawkach. Ale jak nie trzeba, to nie daję leków. A jak daję, to staram się dać optymalną dawkę.

Bo przecież nieraz pacjenci wymagają raczej „pogłaskania”, a nie leczenia. Z różnych powodów ludzie zgłaszają się do psychiatry. Jakkolwiek samo zgłaszanie się jest zawsze dużym stresem, bo „co ludzie powiedzą”.

Dotykamy tu problemu stygmatyzacji i negatywnej oceny społecznej, z jaką wiążą się wizyty u specjalistów zdrowia psychicznego. Proszę powiedzieć, jak wygląda pierwsze spotkanie z psychiatrą.

Staram się wprowadzić pogodną, swobodną atmosferę, żeby te osoby, które przychodzą pierwszy raz, nie bały się psychiatry. Żeby czuły, że są u specjalisty, ale jest to jednak specjalista wesoły (śmiech). Żartuję, ale są to też często takie żarty sondujące. Sprawdzam, jak pacjent na nie reaguje. Bo nie zawsze jest miejsce na te moje żartobliwe wtrącenia.

Przykładem jest wczorajsza wizyta. Miałem telefon nie od osoby, która była zainteresowana spotkaniem, ale od jej bliskiej koleżanki. Z rozmowy wynikało, że ta potencjalna pacjentka może cierpieć na zaburzenia osobowości i że raczej będę miał do czynienia z problemem psychologicznym niż psychiatrycznym. Wczoraj przyszła ta osoba i okazało się, że jest w głębokiej depresji. Założyłem na wstępie, że będzie miło, a było bardzo poważnie. Nie było miejsca na żarty.

Zaznaczam też pacjentowi, że nie należę do psychiatrów, którzy po spotkaniu muszą od razu postawić rozpoznanie i wypisać leki. Staram się pacjenta przekonać do tego, że możemy spotykać się przez dłuższy czas, bo wtedy mam szerszy obraz sytuacji. Zachęcam też pacjentów do stawiania pytań, a nie tylko słuchania mnie. Na ogół ludzie nie pytają, co im jest.

Jak Pan myśli z czego to wynika?

Z przekonania, że kiedy idę do lekarza, to on wie lepiej niż ja. Ja to w pewnym sensie rozumiem, bo gdy idę np. do chirurga czy gastrologa, to zakładam to samo i zdaję się na niego. Przy czym wizyta u psychiatry nie jest tym samym co wizyta u lekarza innej specjalności. Kontakt i relacja są na zupełnie innym poziomie.

Przyczyną może być też obawa przed tym, co mogę usłyszeć. Rozpoznanie choroby psychicznej, np. schizofrenii, która jest najpoważniejszą z chorób psychicznych, jest właściwie jak wyrok, jak rozpoznanie choroby nowotworowej.

A ja, szczerze mówiąc, boję się powiedzieć o tym pacjentom. Niedawno miałem młodego człowieka, który na drugim czy trzecim spotkaniu sam zapytał, co mu jest. Powiedziałem mu wprost, że choruje na schizofrenię. Nie było to łatwe. Od tego momentu ten człowiek podjął odpowiedzialność za swoje leczenie i aktywnie uczestniczy w procesie leczniczym. Ale wiele osób nie pyta, bo boją się, że przyszli do człowieka, który przyklei im łatkę chorego psychicznie.

A czy można mówić o jakimkolwiek „przygotowaniu się” przed spotkaniem z psychiatrą?

Jak to się mówi: „ubierz się ładnie i idź do lekarza” (śmiech). A tak poważnie – nie wiem, w jaki sposób pacjent miałby się przygotować do wizyty u psychiatry. Raczej przychodzi z obawami. Chyba, że pacjent ma jakiś „interes” do psychiatry, czyli np. potrzebuje zaświadczenia do przyznania renty, grupy niepełnosprawności czy chroniącego go od odpowiedzialności karnej czy cywilnymi. To wtedy jest świetnie przygotowany (śmiech).

Natomiast ci, którzy nie mają interesu, ale mają problem, to przychodzą z tym problemem. Przy czym nieraz trudno jest uzyskać informację, na czym on polega, czym się objawia. Pacjenci mają trudność z nazywaniem swoich stanów: lęku, napięcia, drażliwości. Trudno jest im to odnieść do siebie samych.

Z czego to wynika?

Być może z braku psychoedukacji, a w pewnym stopniu może się to też wiązać z tym, że są oddzieleni od tego, co się z nimi dzieje. To jest dla nich obce i nowe. Wiedzą, że się źle czują, że nie mogą pracować albo spać w nocy, ale trudno jest im określić, co im to uniemożliwia.

A czy osoby, które mają wspomniany „interes” do psychiatry łatwo jest rozpoznać?

Oczywiście, jak widzę, że przychodzi ktoś z teczką dokumentów, to wiem, że ma interes (śmiech). Zawsze jednak mówię takim osobom, że to tak nie działa. Po jednym spotkaniu nie mogę wystawić żadnego zaświadczenia o rozpoznaniu i leczeniu psychiatrycznym.

Z drugiej strony trafiają do mnie też pacjenci, którzy chorują, leczą się od wielu lat, a żaden z wcześniejszych lekarzy nie zadbał o nich w sensie społecznym. Brak im zabezpieczenia finansowego, renty czy renty socjalnej, grupy niepełnosprawności. Grupa niepełnosprawności umożliwia podjęcie pracy. A praca poprawia formę psychiczną. Organizuje życie, daje naprawdę dobry efekt terapeutyczny.

Tak więc zdarzają się pacjenci, którzy nie mają świadczeń, które im przysługują i ja jako lekarz powinienem o to zadbać. Ponieważ odpowiedzialność za spotkanie z osobą chorą psychicznie spada właściwie w całości na mnie. W przypadku osób zaburzonych, cierpiących na problemy emocjonalne, ta odpowiedzialność się dzieli na nas dwoje. A pacjent chory psychicznie wielu rzeczy nie jest świadom, jest właściwie bezbronny.

Dlaczego został Pan psychiatrą?

Śmieję się, że to przez mojego ojca, który był człowiekiem trudnym. A tak poważnie, to idąc na medycynę, już wtedy wiedziałem, że odstręcza mnie grzebanie w ciele. Po drugim roku studiów stwierdziłem, że psychiatria to będzie coś dla mnie, bo ona nie łączyła mi się z krwią i obcesowym traktowaniem ciała. A wcześniej miałem też jednak zacięcie humanistyczne.

Ja lubię ludzi i lubię ludziom pomagać. Lekarz innej specjalności nie musi lubić ludzi. Nawet lepiej, jak ich nie lubi, bo wtedy łatwiej przejść do porządku dziennego nad niepowodzeniami w tej pracy. Np. pacjent umiera – bardzo trudno jest się z tym pogodzić. Trzeba być porządnie znieczulonym, żeby sobie z tym poradzić. Nie mówiąc już o takich miejscach, gdzie trzeba mieć właściwie pancerz na sobie, np. onkologia dziecięca. Moja żona pracuje na takim oddziale jako psycholog (Magdalena Kilan-Banach, psycholog, psychoterapeuta, pracuje m. in. w Przylądku Nadziei Klinice Onkologii i Hematologii Dziecięcej we Wrocławiu – przyp. red).

Motywacją do mojej pracy jest także to, że osoba chora psychicznie wymaga szczególnej troski. Ona z każdej strony może obrywać, czy to w pracy, czy w domu. W rodzinie chory psychicznie jest najsłabszym ogniwem, więc jeśli ktoś ma dostawać, to tylko on. Tacy pacjenci wymagają szczególnej czułości. Ale w ich przypadku mam też największą satysfakcję.

Jeśli uda się im pomóc?

Tak. Nie wyleczy się ich chorób, ale da się im możliwość życia z nimi. Ta osoba, jeśli nauczy się aktywnego udziału w procesie leczniczym, staje się podmiotem, nabiera pewności.

Czy te historie, które Pan słyszy od pacjentów, wracają do Pana, krążą po głowie?

Krążyły na początku mojej pracy. Trudno mi było odizolować się od danego pacjenta i jego problemu. Zwłaszcza, że wtedy pracowałem od rana do wieczora. Było tego tak wiele, że problemy pacjentów przechodziły na moje życie prywatne, doświadczałem silnego stresu, bezsenności.

Ale z czasem nauczyłem się selekcjonować bodźce i zamykać sprawy zawodowe po wyjściu z oddziału czy z gabinetu. Zresztą w przypadku gabinetu dużo łatwiej jest zamknąć te drzwi. Oddział powoduje znacznie większe obciążenie i obawy dotyczące tego, co dalej z pacjentem będzie, bo naprawdę ciężkie sytuacje się tam zdarzają.

A miał Pan kiedyś poczucie zagrożenia związane z zachowaniem pacjenta, np. pobudzeniem czy agresją, wynikającymi z jego choroby czy zaburzeń?

Nie przypominam sobie takich sytuacji w trakcie mojej pracy w poradni czy gabinecie prywatnym. Natomiast w szpitalu, na oddziale psychiatrycznym – tak, były takie sytuacje, nawet obrywałem od pacjentów chorych. Raz trafiłem na boksera, który trenował boks i ten trening odtworzył na mojej osobie (śmiech).

Ale wracając do mojej pracy na oddziale, to jestem bardzo zadowolony, że już na nim nie pracuję. Dyżur to jest mordercza praca, często wykańczająca. Teraz gdy otrzymuję propozycje pracy na oddziale, odmawiam.

A jeśli chodzi o pracę w gabinecie, to wracam do niej, ale nie w sposób emocjonalny. Bez przeżywania, które miało miejsce na początku kariery zawodowej. Razem z żoną pracuję w gabinecie prywatnym, więc analizujemy te problemy, ale w sposób zawodowy, z dystansem. To dla mnie ważne, że mogę dzielić się tymi sprawami i mieć wsparcie. Gdybym nie miał takiej możliwości, na pewno byłoby mi trudniej.

Dobrosław Krzysztof Banach – lekarz, specjalista psychiatra, z wieloletnim doświadczeniem w pracy z pacjentami na oddziałach psychiatrycznych. Pracuje w Centrum Psychologii Zdrowia Dormed oraz prowadzi gabinet prywatny.

Przeczytaj także:

Depresja w rodzinie czasem jest królową, a czasem kopciuszkiem – rozmowa z Dobrosławem Krzysztofem Banachem