Terapia środowiskowa uczy dobrego życia wśród ludzi. Rozmowa o pracy terapeutycznej z Genowefą Danutą Worek

Terapia środowiskowa uczy dobrego życia wśród ludzi. Rozmowa o pracy terapeutycznej z Genowefą Danutą Worek

G.D Worek — certyfikowany instruktor terapii uzależnień, wieloletni praktyk z zakresu psychoterapii, interwent kryzysowy, terapeuta środowiskowy, pielęgniarka psychiatryczna oraz kierownik w Centrum Psychologii Zdrowia Dormed.  

Ewa Koralewska: Jest Pani m. in. pielęgniarką psychiatryczną, terapeutką uzależnień oraz terapeutką środowiskową. Jak to się stało, że zajęła się Pani pracą w obszarze pomocowym?

Genowefa Danuta Worek: Zawsze chciałam pomagać ludziom i dlatego wybrałam zawód pielęgniarki. Ale później to już los zdecydował (śmiech). Kiedy założyłam rodzinę, to szukałam pracy jednozmianowej. I tak trafiłam do poradni odwykowej.

Po bardzo intensywnej pracy w szpitalu, na oddziale, trudno było mi w tej poradni się odnaleźć, bo w niej zbyt wiele się nie działo. We wczesnych latach 90-tych psychoterapia uzależnień nie była jeszcze ani tak powszechna, ani tak rozwinięta jak dziś, raczej skupiano się na farmakologii. Tak więc moja rola polegała na tym, że wydawałam Anticol. To jest taki rodzaj straszaka — zażycie tej tabletki i wypicie alkoholu daje objawy zatrucia organizmu, powoduje  zaburzenia w układzie krążenia, a w konsekwencji może nawet doprowadzić do śmierci. 

Trwało to kilka lat, aż do poradni  do pracy przyszła Dorota (Dorota Dyluś-Beśka, obecna dyrektor Centrum Psychologii Zdrowia Dormed — przyp. red.). I ona właściwie przeprowadziła u nas” rewolucję.” Bo ja wcześniej jako pielęgniarka to siedziałam sobie za biurkiem, wywiad zbierałam, Anticol dawałam, ewentualnie umówiłam do lekarza i pacjent sobie poszedł (śmiech). 

A Dorota, z którą dzieliłam wtedy gabinet, zaprosiła pacjenta na spotkanie, porozmawiała z nim spokojnie. Podchodziła zawsze z ogromnym szacunkiem. I muszę przyznać, że to mnie zauroczyło. Bo to też było dalekie od traktowania pacjentów według mitów, mocno w latach 90-tych obecnych, że alkoholizm jest chorobą ludzi z niższych sfer, jakiegoś marginesu społecznego. 

Podejście Doroty było zupełnie inne i zobaczyłam, jak ono dobrze wpływa na pacjentów. Nagle poczuli się bezpieczni, nieoceniani, zrozumiani. Przychodzili więc coraz częściej, a ja tych Anticolów już coraz mniej wydawałam (śmiech). I na jakimś etapie Dorota zasugerowała, żebym też zajęła się psychoterapią. I tak ukończyłam studium psychoterapii uzależnień, szkołę terapeutów. I powiem szczerze — w życiu bym się nie spodziewała takiego kierunku pracy i takiej zmiany zawodowej.

To piękna opowieść o tym, jak ludzie, których spotkamy, zmieniają nasz bieg życia i też nas samych zmieniają. Co Pani ta praca dała?

Praca z drugim człowiekiem rozwija niesamowicie. To nigdy nie jest tak, że zmiana idzie tylko w jedną stronę — od terapeuty do pacjenta. Idzie też od pacjenta do terapeuty. Ja w każdym razie bardzo dużo dla siebie wzięłam. I myślę, że dzięki temu mogłam też sporo od siebie dać. Bo podstawą jest tutaj nawiązanie relacji z pacjentem. Relacja jest tym, co w terapii leczy. A jej budowania też trzeba się nauczyć. 

Na początku, kiedy Dorota obserwowała, dziś powiedzielibyśmy — superwizowała, moje pierwsze próby, kontakty z pacjentami, to mi zwróciła uwagę na to, że stawiam mur między sobą a pacjentem. Na początku było mi to trudno przyjąć, bo ja już miałam za sobą z 16 lat pracy jako pielęgniarka. Ale z czasem zaczęłam się nad tym zastanawiać. Wtedy  w „kieracie” pracy pielęgniarki było bardzo mało czasu na to, by zająć się emocjami pacjenta, porozmawiać z nim, zapytać, jak się czuje, jak wpływa na niego to, co się dzieje. A to naprawdę jest leczące. No i zaczęłam się przyglądać temu, jak ja wpływam na pacjenta, jak inni budują relacje terapeutyczne. Zaczęłam zmieniać. I już dziś mogę powiedzieć o sobie, że potrafię nawiązać i utrzymać relację z pacjentem. 

Pani nie pracuje wyłącznie w gabinecie, ale też w środowisku. Na czym polega praca terapeuty środowiskowego?

To jest taki nowy kierunek, w którym idzie psychiatria —   polega  na tym, żeby jak najmniej pracować w gabinecie, a jak najwięcej w środowisku. Oddziały psychiatryczne, dzienne oddziały są ważne, ale bardzo dużo potrzeb ze strony opieki nad zdrowiem psychicznym można zrealizować w domu i w środowisku pacjenta. Bo to w środowisku człowiek rozwija siebie i swoje umiejętności, jest dowartościowywany, kształtuje swoją samoocenę.

Środowiskowa Opieka Psychiatryczna działa w zespole, tj. pielęgniarka, terapeuta  środowiskowy, psycholog  i lekarz. Głównym celem psychiatrycznej pomocy środowiskowej jest wsparcie w tym, by osoba, która zmaga się z chorobą, potrafiła dobrze czuć się w społeczeństwie. Bez wstydu, jako wartościowy człowiek. I żeby nabierała jak najwięcej umiejętności psychospołecznych.  

W efekcie osoby, którym pomagamy, stają się radosne, samodzielnie funkcjonujące.  Mają większe szanse na dłuższe remisje w chorobie. Nie jest już tylko tak, że chory idzie do szpitala, zażywa leki, wraca do  domu i ponownie zostaje sam ze swoją chorobą, co z kolei wpływa na częstsze nawroty, więc ponownie szpital, leki… itd. Nie. Taki człowiek ma dużo do zrobienia dla siebie poza szpitalem — poprzez psychoterapię, terapię środowiskową, konsultacje lekarskie, jeśli trzeba. Taka forma opieki daje szansę między innymi na ustalenie ważnych zależności dotyczących życia rodzinnego chorego. Otwiera to szeroką perspektywę w zakresie diagnozy sytuacji i możliwości wykorzystania posiadanych zasobów. 

Czy pacjenci chętnie korzystają z tej formy wsparcia?

Raczej częściej  musimy namawiać, przedstawiać ofertę, motywować  do  sięgania po taką  pomoc. Poradnia Środowiskowej Pomocy Psychiatrycznej działa już od kilku lat, ale ludzie nie korzystają z niej jakoś bardzo chętnie. Prawdopodobnie odczuwają pewną obawę przed otwartością, zaproszeniem kogoś do domu. I szerzej: mają obawy przed sięganiem po pomoc, przed tym, żeby ktoś wpływał na zmianę utartych, często szkodliwych, schematów i przekonań. A to one przecież często wymagają zmiany, żeby bardziej satysfakcjonująco funkcjonować. A ludzie obawiają się zmian.

Często też ten rodzaj opieki mylony jest z pomocą socjalną — która ma inny zakres opieki nad  pacjentem: pomoc w posprzątaniu w domu, zakupach, wybraniu  recepty,  ugotowaniu, załatwieniu wizyty lekarskiej, pomoc  w  opłatach. A w terapii środowiskowej mamy inny rodzaj wsparcia — przychodzimy, by pomóc poprzez edukację adekwatną do potrzeby, nauczyć relaksacji, wzmocnić procesy poznawcze poprzez rozmowę o  tym, co trudne, przekazać wiedzę na temat danych trudności  psychicznych, nauczyć komunikowania się, radzenia sobie z trudnymi emocjami. Ale też po prostu pójść na spacer, pograć w chińczyka, wybrać się do kina. Taka terapia uczy dobrego życia wśród ludzi. A ludzie są nam niezbędni. Człowiek nie może być sam.

Czy poza motywowaniem  pacjenta do sięgnięcia po wsparcie, są dla Pani jeszcze jakieś wyzwania w pracy terapeutycznej?

Ludzie są bardzo różni. I za każdym razem, przy pracy z nową osobą, wyzwaniem jest dla mnie to, czy będę w stanie jej pomóc. 

A czy którąś ze swoich specjalizacji lubi Pani najbardziej?

Cenię sobie moje specjalizacje i tę medyczną, i tę psychoterapeutyczną, bo one bardzo mi pomagają w pracy i poszerzają perspektywę. Lubię czerpać z tej różnorodności. I bardzo lubię też pracę w grupie. Daje mi to ogromną siłę, chęć, rozwój.

Co jest takiego przyjemnego w pracy z grupą?

Również taka różnorodność. Mimo że pracujemy nad jednym problemem, np. uzależnieniem, to każdy z uczestników terapii jest innym człowiekiem, inaczej przeżywa swoje trudności, inaczej sobie radzi, innego czasu potrzebuje, by wprowadzać zmiany. Fascynuje mnie też  etap tworzenia więzi, wchodzenia w role grupowe. Proces grupowy i umiejętność ogarnięcia obserwacją np. 10 osób i jednocześnie zobaczenia każdego indywidualnie jest „mega” sprawą. Ale potrafi być też sporym wyzwaniem. 

Czy ta praca zmieniła coś w Pani sposobie patrzenia na życie i na ludzi?

Na pewno mnie niesamowicie otworzyła na ludzi i na kontakt z własnymi uczuciami. Nie zapomnę takich rozpoczynających rundek na treningach w trakcie mojej szkoły terapeutów uzależnień, gdy prowadzący pytał nas: z jakimi uczuciami zaczynasz dzisiejsze spotkanie? Ja sobie tak siedziałam i myślałam: matko, o co on mnie pyta? Mówię: ja czuję się dobrze. A on mnie pyta: No ok, ale dobrze, to znaczy jak? (śmiech). 

Dlatego też za każdym razem szanuję trudność pacjenta, gdy pytam go: co czujesz? Niby teoretycznie to wiemy, ale dzięki tej pracy praktycznie wiem, jak ważny jest kontakt z własnymi uczuciami. Jak nadaje on barwę naszemu życiu, jak wpływa na to, kim jesteśmy i jak radzimy sobie z wyzwaniami życia. 

Wiele mnie też ta praca nauczyła w obszarze komunikacji z innymi. Nieocenianie, niekrytykowanie, używanie informacji zwrotnej — to nie jest codzienne czy „wygodne”. I pamiętam, jak się tego uczyłam w domu, to moje dzieci, już wtedy nastoletnie, mówiły czasem „mama, Ty nie jesteś w pracy” albo „a teraz usłyszymy: nie mam na to zgody” (śmiech).

Jednym z ważnych celów terapii jest praca nad systemem wartości. Sporo o nich mówimy. Jako  główną wymienia się często:  rodzina  duchowość, talenty, rozwój. Ale mówić to jedno, a dotykać ich w świadomy sposób i poczuć własne wartości w swoim życiu, to jest ogromny przywilej. I mają go i osoby będące w terapii i prowadzące terapię.