Jak w tańcu. O budowaniu dobrej relacji z dzieckiem i braku kar. Rozmowa z Agnieszką Sajewicz

Jak w tańcu. O budowaniu dobrej relacji z dzieckiem i braku kar. Rozmowa z Agnieszką Sajewicz

Agnieszka Sajewicz –  psycholog, pedagog, psychoterapeuta, psychotraumatolog, terapeuta EMDR, choreoterapeuta. Od ponad 10 lat pracuje z dziećmi i ich rodzinami, także w kontekście rodzicielstwa zastępczego i adopcyjnego.

Ewa Koralewska: Myślę, że dopiero ten, kto ma dzieci, zdaje sobie sprawę z tego, jak dużym wyzwaniem bywa ich wychowanie. Często jako rodzice możemy czuć bezradność i wiele innych trudnych emocji. Dlaczego, w trudnych sytuacjach, sięgamy po taką strategię, jaką jest stosowanie kar wobec dzieci? 

Agnieszka Sajewicz: Tak, rodzicielstwo to wyzwanie z dwóch powodów. Po pierwsze wyzwania stojące po stronie ku dziecku, a po drugie wyzwania dotyczące kształtowania się w nas nowej przestrzeni, jaką jest bycie rodzicem. 

Temat kary wynika dla mnie ze stylu przywiązania, jaki mamy jako dorośli. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że to, jaką więź mieliśmy ze swoim rodzicem, będzie miało wpływ na wiele aspektów naszego funkcjonowania np. na to jakim jestem rodzicem, jaki jest mój sposób na radzenie sobie ze stresem, czy lubię poczucie władzy, czy i jaką mam tolerancję na czyjeś stany emocjonalne itd. W związku z tym także, czy lubię dawać kary i po jakie kary sięgam. Najnowsze doniesienia mówią także o bezpośrednim związku psychiki, emocji z naszą odpornością, także tą związaną z odpornością na stres. Mam tu na myśli badania z obszaru psychoneuroendokrynologii. Dlatego też wszystkie doświadczenia więziowe mają ogromny wpływ na tzw. sieć regulacyjną, a więc naszą umiejętność radzenia sobie ze stresem, także tym rodzicielskim.

W psychologii funkcjonuje takie pojęcie jak styl więzi, które pochodzi z teorii brytyjskiego psychiatry i psychoanalityka Johna Bowlby’ego. Czym jest ten styl przywiązania?

Styl przywiązania wg Bowlby’ego to zdolność do tworzenia bliskich i satysfakcjonujących relacji z innymi, co jest nie tylko drogą do odkrywania naszego człowieczeństwa, ale także warunkiem naszego przetrwania. Bowlby rozróżnia styl bezpieczny i pozabezpieczny, które kształtują się głównie w pierwszym okresie życia dziecka, w relacji z matką. Coraz częściej mówi się także o niedocenianej roli ojca i jego odpowiedzialności za rozwój pewnych kompetencji dziecka, bez względu na jego płeć.

Mamy zatem pożądaną więź bezpieczną, w której rodzic jest dostępny, zaangażowany i reaguje na potrzeby dziecka. A czym charakteryzuje się więź pozabezpieczna?

W ramach stylu pozabezpiecznego  Bowlby mówi o stylu unikowym, ambiwalentnym (lękowo- wrogim) i zdezorganizowanym. Co ważne, każdy z nich sprawia, że dziecko w mniejszym lub w większym stopniu musi „coś poświęcić”, aby nie „utracić” lub aby pozyskać  jakąś obecność dorosłego. Widać tu więc pewnego rodzaju próby dopasowania się dziecka.

Tymczasem neuropsychologia mówi jasno, że dziecko będąc wyposażone w pewne systemy, zachęca rodzica do tworzenia więzi, ale to rodzic odgrywa kluczową i decydującą rolę w jej nawiązywaniu, przebiegu i jej jakości, mając tym samym ogromny wpływ na przyszłość tego dziecka. Podkreślić warto, że to rodzic powinien być koregulatorem emocji dziecka i od niego bezpośrednio dziecko uczy się regulacji emocji. 

To bardzo ważne, a jednocześnie trudne zadanie, jakie każdy rodzic ma przed sobą.

Tak. A do tego nikt nas nie uczy wychowywać dzieci – one pojawiają się w naszym życiu. Kiedyś było inaczej, babcie i prababcie uczyły młodą matkę tej roli, a ojcostwo zaczynało się, gdy dziecko miało już kilka lat.  Kobieta, będąc w domu, tylko w dwóch rolach matki i gospodyni, była bardziej dostępna dla dziecka, przynajmniej teoretycznie. Dziś naszą dostępność budujemy inaczej, a przecież dla małego dziecka, to wręcz podstawowy warunek rozwoju. 

Pamiętam jakie wrażenie na mnie zrobił film “Why mothers should be with their children”. Film opowiada o losach dzieci pozostawianych bez matek na pewien czas. Choć dzieci te  miały tzw. dobrostan fizyczny zapewniony, to brak dostępności, zaangażowanej obecności i  responsywności rodzica/stałego opiekuna,  sprawił, że dzieci te fizjologicznie „rezygnowały” z relacyjności.  Dostępność, responsywność, czyli reagowanie na potrzeby dziecka, i zaangażowanie rodzica są niezbędne do tworzenia prawidłowej więzi. 

A jeśli zabraknie któregoś z tych filarów?

Kiedy któryś z tych filarów więzi zawali się, to zarówno matka jak i ojciec muszą szukać  odpowiedzi na pytanie dlaczego? Łapią się na tym, że są bezradni, metody wychowawcze są nieskuteczne, a klimat emocjonalny w domu – pogarsza się. Podobnie samopoczucie dziecka i jego funkcjonowanie w szkole czy przedszkolu, ulega niepokojącym zmianom.  A w momencie, kiedy zaczynają  szukać przyczyn, jest duże prawdopodobieństwo, że znajdą, bo szkoleń i spotkań dla rodziców jest teraz mnóstwo. 

Pytanie o rodowód tego, dlaczego rodzic tak reaguje, jak reaguje, może doprowadzić do własnych doświadczeń więziowych, gdy byli jeszcze dziećmi. Rozumienie tych spraw rozpoczyna zupełnie nowe procesy mentalizacji, czyli  głębokiej refleksji i zmiany wzorców reagowania.  Często  powtarzam rodzicom, że „wyregulowany rodzic będzie wiedział, jak regulować swoje dziecko”. 

W kontekście tego rodzice znajdą własną odpowiedź na pytanie o skuteczność kar i o to  komu one właściwie służą. Z mojej perspektywy kary nie służą dziecku. Uważam, że kary są szczytem bezradności rodzica i często odtworzeniem traumy relacyjnej, którą rodzic miał ze swoim rodzicem. 

Dzisiejsze pokolenie rodziców często jednak doświadczyło skutków krzywdzących tradycji wychowawczych panujących w społeczeństwie.

Jeszcze dziś starsze pokolenia mówią młodym rodzicom: “Dziecko nie może rządzić rodzicem”, “Ryby i dzieci głosu nie mają”, “Dziecko ma być posłuszne” czy inne tego typu bzdury. Przekazuje się mit, że należy dziecko zawstydzić albo wprowadzić w poczucie winy, aby ono nauczyło się czegoś. Niekiedy spotykam się z tezą, ze dziecko samo na swojej skórze musi poczuć, aby się czegoś nauczyć. 

Pytanie kluczowe brzmi: czego się nauczy wówczas i czy oby na pewno jest to, o co nam chodzi? Tym bardziej że  „cel uświęca środki” i w tych historiach przedziwnie akceptuje się przemoc fizyczną, psychiczną czy emocjonalną. Z mojego doświadczenia wynika, że dzieci tak wychowywane, w dorosłości mają poważny problem z braniem odpowiedzialności,  podejmowaniem decyzji i znoszeniem konsekwencji. Trudno im konfrontować się z autorytetem, np. szefem w pracy. Przyjmują strategie unikania albo uległości, aby np. nie urazić kogoś. Nawet kosztem własnego dobrostanu.  Z dużym prawdopodobieństwem w ich związkach także  pojawia się ta sama przemoc, uległość i władza.

Ale jeśli jako rodzic mam styl pozabezpieczny, który ukształtował się w moim dzieciństwie z moimi rodzicami, to co mogę z tym zrobić?

W środowisku terapii przywiązania bezpiecznego stylu można się nauczyć.  Wtedy mamy taką opcję, że reagujemy z punktu wyregulowania i o wiele łatwiej nam znieść  i poradzić sobie z rozregulowanym dzieckiem. 

W tym kontekście okazuje się, że poczucie bezradności rodzicielskiej może być momentem, gdy rodzi się w nas twórcze, świeże, refleksyjne spojrzenie i pojawiają się nowe możliwości. Wtedy nie stosujemy raczej kar, a pozwalamy dzieciom zobaczyć konsekwencje swoich działań i dajemy dzieciom możliwość zdobywania dojrzałości. A nieposłuszeństwo dziecka staje się okazją do poszerzania świadomości i kształtowania refleksyjnej postawy, nie zaś wyuczenia bezmyślności, uległości i podporządkowania.

Jak odróżnić karę od konsekwencji? 

Jeśli mówimy o konsekwencjach, to pokazujemy dziecku naturalne i logiczne następstwa sytuacji, które się wydarzają. Czyli nie zabieramy ekranów za każde przewinienie, bo  to jest kara. Tylko: mleko się rozlało, sprzątamy mleko. Dobrze też, aby dziecko z tymi konsekwencjami nie zostało samo, przynajmniej na początek.

Czemu ważne są konsekwencje, a nie kary? 

Po pierwsze w ten sposób włączamy u dziecka rozumienie tego, co się wydarzyło i co się za chwilę stanie. A po drugie wtedy jako rodzice jesteśmy w obszarze kory mózgowej, czyli tej ewolucyjnie najmłodszej, ale i najbardziej racjonalnej i dojrzałej. My też, aby wymyślić konsekwencje, musimy się zatrzymać i pomyśleć. 

Istotne jest tu wskazanie dziecku na pewien aspekt refleksyjności, poczucia wpływu, kontroli, a nie wzbudzanie odruchu przetrwania poprzez poczucie zagrożenia. Przetrwanie wzbudzone u dziecka powoduje reakcje walki, ucieczki albo oporu. Tymczasem w procesie wychowania chodzi o to, aby dziecko mogło nawet na trudnych sytuacjach budować poczucie kompetencji, wpływu czy właśnie zdrowej kontroli, aby mogło być twórcze i „prawdziwe” w swoim dzieciństwie. W ten sposób rozwija się jego i nasza osobowość.

Co się wydarzy, jeśli jako rodzice obniżymy swój poziom napięcia?

Wtedy poziom napięcia dziecka opadnie. To wynika z tego, jak działa sieć regulacyjna i jak skonstruowany jest mózg. To pozwala nam zrozumieć, czego dzieci tak naprawdę potrzebują, gdy są na wysokim poziomie pobudzenia. Miałam to okazję obserwować przez kilkanaście lat w swojej pracy gabinetowej. A ostatnich latach w Polsce mamy już coraz bardziej dostępne wyniki badań neuropsychologicznych, które potwierdzają, że funkcjonowanie rodzica jest bezpośrednio zsynchronizowane z dzieckiem. To udowodnione fakty oparte o tzw. rezonanse funkcjonalne czy neuroobrazowanie mózgu. Jak ja się reguluję jako mama, tak potem będzie się regulowało moje dziecko, bo ono bezpośrednio sczytuje ze mnie. 

Jak to w praktyce wygląda?

W sytuacji bazowej mamy dopasowanie dziecka i opiekuna. Gdy coś się wydarza trudnego, to następuje rozregulowanie i dziecko rezonuje z opiekunem, próbuje dopasować się do niego. Jeśli rodzic potrafi się wyregulować, osiągnąć stan dopasowania z dzieckiem, to znaczy, że on jest ze stylu bezpiecznego. Jego dziecko nie będzie karane, tylko będzie uczyło się rozumienia sytuacji, konsekwencji i rozwijało w sobie zdolność do mentalizacji, czyli będzie coraz lepiej rozumieć  różne zachowania, zachowania własne i innych w kategoriach stanów mentalnych, czyli tego, czego nie widać gołym okiem. Nie tylko będzie potrafiło wyobrazić sobie, co przeżywa druga osoba, ale też zobaczyć zjawiska w szerszym kontekście przyczyn i skutków. W konsekwencji dziecko nie będzie reagować w podobnych sytuacjach walką, ucieczką czy zamrożeniem, ale będzie traktowało trudności jak wyzwania. Poprzez takie dopasowanie zajdzie proces koregulacji, która z czasem utrwali się i dziecko samo przejmie tę funkcję. Na końcu tego cyklu powróci do stanu wyregulowania.

Inaczej wygląda to w sytuacji więzi pozabezpiecznych. Dziecko zostaje wtedy rozregulowane przez pewien czynnik stresujący i nie doświadcza koregulacji z rodzicem. Innymi słowy zostaje ze stresem samo i radzi sobie jak umie np. chorując, będąc agresywne lub autoagresywne. Rodzic może też zareagować z pozycji lęku czy wrogości i podbije jeszcze ten stres, w efekcie czego rozregulowanie będzie jeszcze większe. Wtedy nastąpi reakcja uwrażliwienia i dziecko będzie już reagowało silnym rozregulowaniem na małe bodźce, stan ten może się także zgeneralizować na inne sytuacje. Wtedy potrzebna jest już terapia, aby opanować tę reakcję.

Zaznaczę też, że więź jest pewnym procesem dojrzewania, w związku z czym będzie ona miała nieco inny charakter przy małym dziecku, a nieco inny przy nastolatku.

Na temat kar panują  w społeczeństwie różne niewspierające przekonania. Pierwsze – które, jak już wiemy, jest konsekwencją traumy relacyjnej – ja dostawałem lanie od rodzica i wyrosłem na porządnego człowieka. Drugie – dość złudne – kary działają, bo natychmiastowo zatrzymują niepożądane zachowanie. No właśnie: czemu kary są tak naprawdę nieskuteczne?

Dlatego, że są oparte na lęku i na bezradności, a nic co jest oparte na lęku i bezradności, nie jest skuteczne na dłuższą metę. Owszem tu i teraz, kara może i zatrzymuje niechciane zachowanie, ale zatrzymuje też pewną sprawczość rodzica i dziecka. Mówiąc o sprawczości, mam na myśli taki obszar, który buduje kompetencje, zarówno dziecka jak i rodzica.  

Kara, szczególnie fizyczna, jest tylko reakcją na napięcie i na dłuższą metę nie jest skuteczna także dlatego, że ma potem konsekwencje w rodzicu, w tym jak siebie widzi, jakim rodzicem jest. Czasem rodzic  daje wtedy podwójne komunikaty. Mówi dziecku “nie wolno bić” a za chwilę go leje. Jest przyjazny, a za chwilę przerażający. To powoduje pęknięcie w roli rodzica i pęknięcie w dziecku. 

Gdy przychodzi do mnie pacjent, który mówi “miałem świetne dzieciństwo, a rodzice byli po prostu cudowni”, a  dostawał klapsy, to ja nie wierzę w jego cudowne dzieciństwo. Wiem, że tam właśnie na tym pęknięciu pojawił się podwójny obraz siebie samego i podwójny obraz rodziny. Na idealizacji nie widzimy ani pęknięcia w sobie, ani w relacji. 

Kary fizyczne to budowanie posłuszeństwa na przerażeniu i wymuszonej uległości. Kiedy dziecko dorośnie, będzie samo przerażone, gdy zostanie rodzicem, będzie przerażone w życiu zawodowym, będzie miało kłopot z granicami. To niestety otwiera drzwi do przemocy.  Albo też wejdzie w buty swojego rodzica i odtworzy traumę, która działa się dawno temu i sam stanie się przerażający dla innych.

Dlaczego tak się dzieje?

Doświadczenia, które  gromadzimy, jako dzieci, z osobami dla nas najważniejszymi, od których jako dzieci zależymy, są niezmiernie istotne. Pęknięcia w tym obszarze sprawiają, że osobowość tworzy się niejako na podwójnych standardach. 

Bo skoro ja widzę rodzica, który czasem jest miły, a czasem wrogi, czasem jest bezradny, a czasem mocno kontrolujący, to czuję dezorientację i pomieszanie. Nie wiem, jaki ten mój rodzic właściwie jest. A skoro nie mam pewności, jaki rodzic jest, bo bywa tak skrajnie różny, to nie wiem też, jak się do niego dopasować i tracę zaufanie do tego, jaki ja właściwie jestem. A więc to ma bardzo daleko idące konsekwencje.

 Tak właśnie wygląda trauma relacyjna, która niejednokrotnie jest także przynależna do przekazów  rodzinnych. Mówię tu o pewnym mechanizmie, który jest widoczny w stylu zdezorganizowanym.

Nawet taki – wydawałoby się niewinny – okazjonalny klaps. Nie wiemy tak naprawdę, co wpłynie na dziecko, co dziecko zapamięta, co zapamięta jego ciało. Nie ma bezpiecznej dawki przemocy.

Nie ma. Zwłaszcza że są dzieci, które są wysoko wrażliwe. Dla nich nawet nie klaps, ale na przykład popchnięcie czy mocniejszy chwyt będą wywoływały przerażenie czy stan zamrożenia. To tak jak w płodowym zespole alkoholowym – nie ma bezpiecznej dawki alkoholu w ciąży.

 Tak samo tutaj nie ma bezpiecznej dawki przemocy, bo klaps jest przemocą. Jest wykorzystaniem przewagi rodzica i ustawieniem dziecka w bezwarunkowym posłuszeństwie, bez poszanowania jego obecności i potrzeb, czy po prostu prawa do błędu i samodzielności.

Trzeba pamiętać także, że nie tylko nasz mózg  zapamiętuje, nasze ciało także. Dziś już dobrze wiemy, że im mniejsze dziecko doznaje przemocy, tym skutki jej są większe. Wiedzą o tym szczególnie osoby z kręgu adopcji i rodzicielstwa zastępczego.

Co w takim razie w zamian? Jakie metody wychowawcze będą znacznie lepsze w relacji z dzieckiem?

Wszystko wychodzi od rodzica i tak naprawdę to rodzic będzie bazą dla dziecka, pracując sam ze sobą i nie tylko szkoleniowo, ale też często terapeutycznie. 

Zdarza się, że my sami jako rodzice nie wiemy, co nas wyprowadza z równowagi, co nas rozregulowuje przy dziecku, które sytuacje z dzieckiem są takie, że nas po prostu doprowadzają do białej gorączki. To tak naprawdę jest do zobaczenia w terapii. 

Ja pracuję m. in. metodą EMDR i czasem z rodzicami szukamy odpowiedzi na te pytania. Sprawdzamy, co ich ciała i umysły pamiętają z wczesnych, dziecięcych doświadczeń. I  zwykle wtedy dochodzimy do wspomnień, kiedy oni jako dzieci byli rozregulowani przy rodzicach. I okazuje się, że to, co ich wysadza przy ich własnym dziecku, które kochają, to są dokładnie te same doświadczenia, w których ich rodzice nie potrafili zareagować regulacyjnie. 

Kiedy jako dzieci słyszeliśmy popularne: zostaw, nie ruszaj, zepsujesz, kiedy rodzic krytykował to, co zrobiliśmy i było takie wrażenie, że co bym nie zrobił, zawsze będzie źle, to w życiu dorosłym, gdy jestem rodzicem, a moja rola polega na kompetencji, będą odpalały nas takie sytuacje, gdy poczuję bezradność. Odpalony zareaguję albo krzykiem, biciem, fizycznymi karami albo powiem do dziecka: radź sobie sam. Nastąpi więc cykl, w którym trauma relacyjna odtwarza się i transgeneracyjnie zostaje wdrukowana w kolejne pokolenie.

A to wszystko jest naprawdę znaczące, bo dzieciństwo ma swój początek i ma swój koniec. Więc jeśli nie zmieszczę się w tej granicy, to moje dziecko pójdzie z tymi doświadczeniami w swoją dorosłość i będzie przekazywać je dalej. Dlatego też warto to przerwać. 

Kto jest odpowiedzialny za tę zmianę? Rodzic czy dziecko? 

Odpowiedź nasuwa się sama: zawsze rodzic. A jednak często przez wiele lat rodzic zwleka, aż dziecko zacznie eksponować objawy i dopiero wtedy pojawiają się w gabinecie. I tutaj bardzo mocno chciałabym podkreślić, że nie da pracować się z dzieckiem, nie uwzględniając jego kontekstu rodzinnego. Dopiero gdy rodzic zrobi swoją pracę, a dziecko swoją, zmiana może być możliwa i jest naturalną konsekwencją procesu. 

Podsumowując, w zamian za kary, straszenie, przemoc emocjonalną i fizyczną może być terapia, warsztaty, ale też budowanie dobrej, koregulacyjnej atmosfery. W zamian rodzic, który jest przewidywalny, wyregulowany, spójny w swoich słowach i zachowaniu, umiarkowany, ale i obecny, zaangażowany, przewidujący.

A co z nagrodami dla dziecka?

Nagrody są super, ja uwielbiam nagradzać i dzieci też uwielbiają być nagradzane. Ale to nie chodzi o nagrody typu np. cukierek za zrobienie czegoś. Nasz mózg w reakcji na nagrodę wytwarza dopaminę. Czy on tę dopaminę dostanie po cukierku, czy po tym, że mój opiekun się do mnie uśmiechnie, doceni mnie, pochwali, powie “wow super, dałeś radę”, to z perspektywy biologicznej dla mózgu jest duża różnica w nadawaniu znaczenia tej nagrodzie.

W tym drugim przypadku w mózgu pojawia się tzw. nagroda społeczna, która dla dziecka  jest wyjątkowym doświadczeniem.  Oprócz dopaminy pojawia się także oksytocyna i wazopresyna, czyli hormony odpowiedzialne za przywiązanie. Z tej perspektywy mózg dostaje więcej i będzie lepiej pamiętać tego typu doświadczenie. Ale to, czy tak będzie, zależy od wcześniejszych doświadczeń relacyjnych. Są dzieci tak ciężko zawiedzione dorosłymi, dla których nagrodą może być już tylko cukierek. 

Nauka mówi, że nagrody działają, jeśli nie są regularne i dobrze działają, gdy się je stopniuje. I w porządku, z tym że w gabinecie są dzieci, które na przykład były nagradzane, ale te nagrody zawsze były materialne. I to na co to dziecko reaguje, to jest już właściwie  tylko taka nagroda. Przestaje reagować na nagrody z poziomu emocjonalnego czy z poziomu przywiązania i to jest niepokojące, bo ono zaczyna traktować siebie i innych transakcyjnie.  

Czyli w taki dobry, rozwjający sposób nagradzająca dla dziecka jest uwaga opiekuna?

Bardziej chodzi tu o uważność. Rodzice pewnie mają świadomość tego, że dzieci potrafią zrobić naprawdę dużo rzeczy, żeby pozyskać ich uwagę. I ta uwaga – okazywana w takich momentach – jest wzmacniająca nawet dla tych zachowań destrukcyjnych. Kiedy zwracamy uwagę na dziecko, które robi coś, czego nie chcemy, to to zachowanie jedynie utrwalamy. 

Nie znaczy to oczywiście, że kiedy moje dziecko w sklepie zabiera coś z półki, to ja nie reaguję, ale ta reakcja powinna być wyważona. Musi stać za nią jasny komunikat: nie wolno, ale jeśli moje dziecko na te słowa zareaguje szałem, to naprawdę nie jest dobry czas na wyjaśnianie mu, dlaczego powiedziałam: nie wolno. Wyjaśnienia powinny pojawić się, gdy dziecko będzie już spokojne. Tymczasem rodzice często chcąc jak najszybciej skończyć tę sytuację, podnoszą głos albo starają się cierpliwie tłumaczyć. Dziecko, będąc w swoich emocjach, nie jest w stanie przyjąć żadnych argumentów, nawet jeśli je wykrzyczymy czy też użyjemy tzw. perswazji siłą. Można więc dostrzec, jak głęboko nieskuteczne i błędne jest posuwanie się do bicia. Ono w tej sytuacji zamrozi dziecko, a wraz z nim zamrożą się jego emocje i cały potencjał tej sytuacji. 

Czym zatem jest uważność dawana dziecku?

Uwaga od uważności różni się tym, że przy pierwszej zatrzymuję na dziecku wzrok i próbuję bezrefleksyjnie reagować, a za uważnością idzie nasza autentyczna, zaangażowana i refleksyjna obecność, co jest doświadczeniem otwierającym i niezwykle budującym zaufanie między dzieckiem a opiekunem. Uważność ma zawsze walor więziotwórczy, natomiast sama uwaga go nie ma. 

Np. w przypadku konstruktywnej informacji zwrotnej – ona zawsze musi pociągać za sobą uważność. Dziecko odczuwa różnicę między informacją zwrotną, pochwałą wychodzącą z uważności a między pochwałą czy informacją instrumentalną, za którą nic nie idzie. To są np. takie rzucone gdzieś w międzyczasie, piątka – super, kolejna – super. A dziecko nie ma tej informacji, co właściwie jest w tym super.

A poza tym chwaląc dziecko, warto się uśmiechnąć, spojrzeć w oczy,  przytulić, poklepać po ramieniu, pogłaskać, czyli uruchomić takie aspekty przywiązania, które to dziecko poczuje jako potwierdzenie, poczuje w naszej reakcji autentyczność. 

Podobnie też z wprowadzaniem konsekwencji – jeśli dziecko nauczymy wcześniej przekazywania pochwał w sposób więziowy, to słysząc  konstruktywną krytykę czy zakaz, dziecko będzie czuło się z nami bezpiecznie. Będzie nam ufało i z czasem minie atak szału, złości czy paniki na każdy trudny komunikat, który je frustruje. Ale to wymaga czasu.

Czy można przesadzić z byciem obecnym przy dziecku i zaangażowaniem w relację z nim? Mamy niemowląt słyszą czasem “nie noś, bo przyzwyczaisz”.

Zdecydowanie warto przesadzić, bo te pierwsze trzy lata życia dziecka są bazowe i kluczowe dla dalszego rozwoju. Tam naprawdę trzeba być blisko i reagować na potrzeby dziecka, ze względu na to, że dziecko ma się nauczyć opiekuna i odczuć to, że ten opiekun jest dostępny, słyszy, jest uważny, potrafi się dostroić do dziecka. To uruchamia wzajemność i to, że dziecko się dostraja też do rodzica. Więc warto z taką bliskością śmiało “przesadzać”, bo to jest inwestycja. 

W tym miejscu chciałabym dodać coś specjalnie dla tatusiów: jesteście odpowiedzialni za rozwój lewej półkuli u dziecka. Oznacza to, że są pewne kompetencje, które może wykształcić tylko autentyczna obecność rodzica w życiu dziecka, bez względu na jego płeć. Druga sprawa to, to, że nie da się być uważnym, obecnym, zaangażowanym czy responsywnym będąc na skraju możliwości fizycznych organizmu. Odciążając matkę, biorąc pewne elementy opieki czy wychowania na siebie, nie tylko budujecie swoją przestrzeń odpowiedzialności za dziecko i cudownej relacji z nim, ale też macie pośredni wpływ na jakość tej opieki, gdyż matka w tym czasie może odpocząć, a wtedy będzie w lepszej dyspozycji dla swojego dziecka i dla was.

Właściwe proporcje opieki, współpraca i współgranie obu rodziców, uczą dziecka  spójności i dopiero w tej diadzie dziecko otrzyma wszystko, czego  potrzebuje. 

A ze starszym dzieckiem?

To zależy, jak bliskość rozumiemy. Jeśli ją postrzegamy jako nadopiekuńczość, to można przesadzić. Przy nadopiekuńczości, mamy często do czynienia z  tzw. przywiązaniem  ambiwalentno-lękowym. Trzeba pamiętać, że za tak rozumianą, nazwijmy ją negatywną, bliskością może się  kryć wrogość, lęk, unikanie dziecka, zamrożenie, agresja, gdy rodzic jest rozregulowany, już ma dość, nie daje rady. 

Rodzic w tej sytuacji może często doświadczać niepokoju, niepewności, bezradności, trudności w podejmowaniu decyzji wychowawczych.  Nadopiekuńczość jest wtedy wynagrodzeniem dziecku tych momentów, kiedy rodzic niedomaga z jakiejś przyczyny.  Może to być wynagrodzenie bezradności, niedostępności czy nawet wrogości rodzica wobec dziecka. Dziecko nie zawsze dostrzega poczucie winy rodzica, po prostu czuje dezorientację, pomieszanie, traci zaufanie do rodzica. Może fantazjować, że to jego wina, że  on jest nie taki. 

Poza tym na takiej huśtawce emocjonalnej trudno funkcjonować. Pojawia się wówczas dużo tarć między rodzicem a dzieckiem. To bardzo  niekomfortowa sytuacja dla obu tych osób, a bywa, że i dla całej rodziny. W tego typu relacji jest możliwe, że dziecko ma fajne wspomnienia z rodzicem z tego obszaru bliskości, ale z drugiej strony czuje, że nie jest kompetentne, że nie potrafi budować samodzielności. A wręcz nie może jej budować, bo płaci za tę samodzielność w taki sposób, że otrzymuje od rodzica wrogość, złość, gdy tylko próbuje się usamodzielnić. Więc np. nie zdobywa nowych umiejętności, nie chce wychodzić na podwórko samodzielnie, nie wchodzi w związki,  bo cały czas chce i potrzebuje sprawdzać, czy ten rodzic jest nadal ok. Czasem dziecko buduje nieufność wobec obcych osób, rówieśników, co dodatkowo przybliża je do rodzica i do domu. 

Przeciwieństwem tego jest  bliskość  w relacji unikowej, która po prostu nie istnieje. Ta relacja wygląda bardzo technologicznie. Dziecko, nastolatek ma jasne wymagania wobec siebie, ale oprócz tego i wielkiej pustki, nie ma nic. Rodzicowi wydaje się, że uczy samodzielności, ale to tak jak z nauką pływania – wrzuca dziecko na głęboką wodę, w nadziei, że samo nauczy się pływać. Czy jest to możliwe? Czy jest to bezpieczne? Czy jest to adekwatne do rozwoju dziecka? Dziecka, a nie tabelek rozwojowych? 

Co może być alternatywą dla takich postaw?

Ja osobiście wybieram proces i towarzyszenie, stopniową separację. Kiedyś słyszałam, ze rodzicielstwo to „iść za dzieckiem”. Ale z perspektywy gabinetu, ale też mojej prywatnej uważam, że to raczej taniec. Czasem trzeba iść przed dzieckiem, potem przychodzi moment, gdy idziemy razem z nim, dalej dziecko prosi o samą obecność – trzeba iść przy nim i pomału robić krok do tyłu, aby w pewnym momencie zobaczyć, jak dziecko potrafi zdobywać góry samodzielnie, z innymi.  Bywa, że w ciągu życia, taniec ten odtwarza się cały lub w jakiejś części, ale w pewnym momencie powinno to być za wyraźną prośbą i zgodą dziecka. 

Domyślam się, że jest to bliskość, z którą przesadzić się nie da…

Jeśli popatrzymy na bliskość emocjonalną, dobrze osadzoną, rozumiejącą i opartą na zaufaniu do samego siebie i do dziecka, to ona jest tym, co to dziecko pobudza, rozwija, otwiera. O, taka dostrojona bliskość – z tym  nie da się przesadzić. Jest to jednak bliskość zarezerwowana dla osób gotowych i dojrzałych emocjonalnie. Może ona stanowić bezpieczną bazę, sieć wsparcia i jest znaczącym czynnikiem ochronnym w życiu każdego z nas. 

Dzięki niej regenerujemy się, rozwijamy, nabieramy pewności siebie, a w sytuacji kryzysu – stanowi o naszej odporności psychicznej, stabilności. Podjęto kiedyś badania dotyczące tego, co chroni  osoby z tzw. dużej grupy ryzyka zawodowego pod względem zachorowania na PTSD czyli zespół stresu pourazowego. Okazało się, że poczucie humoru, sieć wsparcia oraz pewnego rodzaju elastyczność psychiczna stanowiły główne czynniki ochronne. Warto więc w bezpieczną więź z dzieckiem inwestować, bo ona dosłownie stanowi o jakości życia jego i kolejnych pokoleń.