Terapeuta to nie rola. To raczej tożsamość. O pracy z młodzieżą z problemem uzależnienia mówi Marek Łabudziński

Terapeuta to nie rola. To raczej tożsamość. O pracy z młodzieżą z problemem uzależnienia mówi Marek Łabudziński

Marek Łabudziński  – psycholog społeczny, profilaktyk, certyfikowany specjalista psychoterapii uzależnień. Specjalizuje się w pracy z osobami uzależnionymi lub doświadczającymi problemów w związku z używaniem różnych substancji psychoaktywnych. Szczególnie często podejmuje się interwencji profilaktycznych wobec dzieci i młodzieży związanych z różnymi zachowaniami ryzykownymi. Współpracuje z licznymi szkołami i placówkami terapeutycznymi na terenie województwa opolskiego. Jest współpracownikiem Centrum Psychologii Zdrowia DORMED w Nysie, ośrodka terapeutycznego Stowarzyszenia Monar w Graczach, prowadzi własny gabinet terapeutyczny. Swoją wiedzą i dwudziestoletnim doświadczeniem zawodowym dzieli się poprzez prowadzenie szkoleń dla profesjonalistów – psychologów, pedagogów, wychowawców.

Ewa Koralewska: Pracuje Pan z młodzieżą uzależnioną od substancji i behawioralnie. Jak pracuje się z nastolatkami?

Marek Łabudziński: Zacznę od tego, że to jest klient, z którym niewielu w ogóle terapeutów chce pracować. A jest to związane z tym, że taki nastolatek jest wybitnie zbuntowany i wybitnie nie chce się zmieniać. 

Gdy przychodzi pacjentka np. w wieku 50 plus, to ona ma konkretne oczekiwania, wie, co jej dolega i wie, co i dlaczego chce zmienić.  A jak przychodzi nastolatek, to on przychodzi albo zmuszony przez kuratora, albo przez rodziców, albo ma z rodzicami jakiś układ, że jak przyjdzie, to mu oddadzą telefon albo będzie mógł pójść w sobotę do kumpla. Tak więc on nie ma absolutnie własnej motywacji do zmiany. 

Wcale mu się nie dziwię, bo z ich perspektywy, to oni z życia, jakie wiodą, w tym z używania substancji, mają więcej zysków niż strat na daną chwilę. To po co oni mają się zmieniać? Nadal chodzą do szkoły, co prawda są zagrożeni, ale tylko z jednego przedmiotu. Mają fajnych kolegów, świetnie się bawią. Mają pozycję rówieśniczą. A do tego jeszcze mają świadomość, że to jest związane mocno np. z paleniem marihuany.

Terapeuci często czują się bezradnie. Do tego to jest jeszcze taki klient, który potrafi wprost powiedzieć: a Pan to nie brał, to co się Pan zna? Albo: Pan to jesteś przeżytkiem PRL-u, ja tu nie mam z Panem o czym gadać. Albo: to nie mój problem, to problem matki, niech Pan pogada z matką. Więc myślę sobie, że część terapeutów rozjeżdża się w kontakcie z małolatem na kwestii budowania relacji i motywacji, czyli tego wszystkiego, co się robi na początku.

Jak więc zmotywować młodą osobę do zmiany?

Uczyłem się przez wiele lat tego, że relacja terapeutyczna to relacja, która absolutnie nie może mieć nic wspólnego z odgrywaniem roli terapeuty. Albo jestem sobą, czyli przede wszystkim Markiem, który ma pewną wiedzę, umiejętności i doświadczenia i tym kupuję tych małolatów albo będę grał terapeutę, który będzie operował mądrym językiem, naukowymi sformułowaniami i robił swoją diagnozę, co absolutnie zniechęci tego małolata i on drugi raz już nie przyjdzie.

Tak więc jest to absolutnie pozytywistyczna praca u podstaw, na relacji i na motywacji do zmiany. Muszę mu wykazać, że on będzie miał osobiste zyski z tego, że zacznie się zmieniać. Przy czym w przypadku młodzieży ta zmiana nie jest zero-jedynkowa. Nie znam takiego małolata, który by się wycofał z narkotyków od razu. Budzi się w poniedziałek rano i mówi: dobra, od dzisiaj nie biorę. I nie bierze. To tak nie działa, raczej na początku jest redukcja szkód, czyli zmniejszanie częstotliwości i  wygrzebywanie się z uzależnienia małymi krokami. To działa, ale wymaga czasu, a czas wymaga relacji. A także chęci, czyli motywacji.

Jaka jest rola rodziców w terapii młodzieży?

Kluczowa. Zdarza mi się oczywiście, że udział rodziców jest raczej w poprzek terapii. To są ci rodzice, którzy dają przyzwolenie na używanie substancji. Często tak jest, że przyzwalają na używanie np. marihuany, ale przychodzą, bo dziecko zaczęło brać amfetaminę. Są też rodzice, którzy ze swoimi nastolatkami używają substancji. Aby zamiany zaistniały, ci rodzice też muszą przestać używać i często tak to się właśnie kończy. 

Uważam, że terapia małolatów, terapia uzależnień czy w ogóle psychoterapia małolatów, bez rodziców w dużej mierze jest skazana na niepowodzenie albo jej efekty są bardzo krótkotrwałe. Traktuję to absolutnie systemowo, to znaczy potrzebna jest zmiana całego układu, a nie tylko samego dzieciaka. W wielu przypadkach jest to kwestia podejścia rodziców np. do sposobów komunikowania się, zwracania uwagi, przestawienia pewnych priorytetów wychowawczych, umiejętności budowania relacji.

W praktyce często jednak bywa tak, że współpraca z rodzicami jest utrudniona albo byle jaka, albo jej nie ma w ogóle, bo mamy do czynienia z dzieciakami, które przebywają domach dziecka czy w jakiejś instytucjach i nie mają oparcia w rodzinie.

A czy przychodząc z dzieckiem do gabinetu, rodzice mają świadomość swojej istotnej roli w procesie terapeutycznym?

Większość rodziców nie ma, ale ja to rozumiem. Mam duży szacunek do rodziców, którzy przyprowadzają swoje dziecko i mówią, że sami już nie dają rady. To jest często dla nich spotkanie się z osobistą porażką wychowawczą i już samo w sobie jest bardzo trudne dla rodzica. Często jest to coś, co ich hamuje przed wcześniejszymi interwencjami u psychologa lub terapeuty. Dlatego szanuję, że się decydują, ale jednak część rodziców ma taką postawę, że oddają dziecko niejako do naprawy. 

Często się zdarza, że rodzice mają też pretensje o brak szybkich efektów. Wyobraźmy sobie takiego 16-latka, który zaczął brać narkotyki w wieku 13 lat, więc bierze je 3 lata. Rodzice go przyprowadzają, mijają 2 miesiące i ci rodzice mówią: on się z panem już spotkał sześć razy, a myśmy zrobili testy i mu wyszło: marihuana. Więc ja trochę tym rodzicom tłumaczę, że ja też nie jestem cudotwórcą. Pokazuję proces, że to musi biec, pokazuję ich rolę. A często bywa tak, że prowadzę taką terapię uzależnionych bez uzależnionych, czyli przychodzą rodzice i to raczej rodzice są w terapii i oni wpływają na swoje uzależnione dziecko, które nie chce się dać zaciągnąć do psychologa. Wtedy to rodzice robią tę całą pracę motywacyjną, taką wstępną w domu. Muszą się tego na terapii nauczyć, ale de facto chodzi o dziecko, które nie przychodzi do poradni.

Co jest dla Pana satysfakcjonującego w tej pracy?

Mój superwizor zadał mi kiedyś takie pytanie: jak to się dzieje, że ja się nie wypalam w tym zawodzie, pracując tyle lat w jednym obszarze, w tych uzależnieniach? I jak się zacząłem zastanawiać nad tym, to sobie pomyślałem, że mnie naprawdę te dzieciaki interesują.  Ja naprawdę jestem tak osobiście ciekawy, dlaczego oni mają tak, jak mają. 

Nie mam jakiejś misji pomagania, że to ja teraz będę świat naprawiał.  To jest moja robota, ja się na tym znam, biorę za to pieniądze, ale to nie ma to nic wspólnego z Matką Teresą. 

Nauczyłem się, że w przypadku młodych ludzi ja sobie nie mogę pozwolić na bycie nieprawdziwym albo na stawanie się po którejś ze stron otwartego konfliktu: rodzice – dziecko. A jest to dylemat wielu terapeutów, którzy pracują z małolatami, żeby trochę zaspokoić oczekiwania rodziców. Rodzic płaci czy też rodzic przyprowadza i ma takie właśnie oczekiwania, że my to dziecko naprawimy. A to dziecko nie chce się dać naprawić, a przynajmniej nie od razu. To rodzi często frustrację, a ona przekłada się na presję, a presja niszczy relację. Niedoświadczony terapeuta pracujący z małolatem może jakby z założenia stawać po stronie rodziców i z założenia oceniać zachowania małolata jako negatywne. Czyli już na starcie trochę hejtuje to, że ten małolat się tak zachowuje, jak zachowuje. I głównie chce mu zabrać tę jego używkę, a małolat głównie się przed tym broni, bo nie chcę tego oddać.

Dlatego podstawą jest zrozumieć, po co on to robi, dlaczego (np. używa narkotyków), bo to wyznacza kierunek terapii. Ale żeby to odkryć ja muszę doprowadzić do sytuacji, kiedy ten małolat będzie chciał ze mną uczciwie rozmawiać, a nawet więcej – myśleć przy mnie na głos. Oprócz tego, że musi mi zaufać, że jestem specjalistą, to jeszcze musi zaufać, że jestem neutralny, że nie chcę dla niego źle i  nie chcę mu nic zabrać. To jest jego wybór, a ja go mam tylko przez ten wybór przeprowadzić. I bywa też tak, że ci młodzi ludzie przez długi czas dokonują wyboru, że oni jednak lubią robić to, co robią. A ja jestem jak kropla, która drąży skałę. Powoli, powoli muszę to jakoś odkręcać, ale nie mogę tupnąć nogą, bo, jak tupnę, to oni więcej nie przyjdą.

Czyli pierwsze spotkanie jest decydujące?

Zdecydowanie. To też jest specyfika pracy z małolatami. Dorośli oczekują konkretów, najczęściej pewnej diagnozy. Młodzi ludzie absolutnie nie, oni nienawidzą być oceniani. Dlatego ja bardzo się staram, żeby nawet nie przemycić jakiejkolwiek formuły oceniającej to, co mówi ten młody człowiek. Żeby mi nawet oko nie drgnęło, jak się dowiem czegoś “wow”. Oni to wyłapią, a bardzo tego nie lubią.

Gdy robię diagnozę z młodą osobą, rysuję na flipcharcie wykres rozwoju uzależnienia. Pokazuje etapy: eksperyment, okazjonalne, szkodliwe, uzależnienie. Omawiamy, co na każdym z tych etapów jest i po 20 minutach rysowania i gadania merytorycznego, proszę tego młodego człowieka, żeby określił, gdzie on na tym wykresie jest. I zwykle wskazuje bezbłędnie. Dla nich taki sposób jest czytelny, do kupienia. Myślę sobie, że dzięki temu chcą rozmawiać, a otwarta rozmowa sprawia, że ta terapia zaczyna się i powoli idzie do przodu. 

A z biegiem czasu ja też staję się dla nich jakimś tam autorytetem, a w związku z tym oni czują się zobowiązani. Wiele mam takich sygnałów, że to, że mają zaplanowaną sesję, to to już ich trzyma w ryzach. Głupio by było przyjść i powiedzieć, że wzięli. Małolat jest bardzo trudnym, ale wdzięcznym klientem.

Czy ta praca coś zmieniła w Pana sposobie patrzenia na ludzi, życie, na siebie?

Uważam, że psychoterapeuta, który ma przepracowane ileś tam lat i dojdzie do wniosku, że już wszystko umie i wszystko wie, to powinien się położyć do trumny i sam się zakopać, bo to jest to jest śmierć zawodowa. 

To jest robota, która zmusza nas do absolutnie stałego rozwoju. Nie mamy możliwości się zatrzymać dlatego, że realia świata szybko się zmieniają: tendencje, wzory używania, substancje, problemy młodzieży,  mody, sposób życia. Żeby rozumieć tego młodego człowieka, musimy być w miarę na bieżąco. I zmieniać też np. kwestie językowe. Ja muszę trochę nadążać za slangiem, za tym, co jest akurat trendy, nawet za takimi emotkami, ja muszę wiedzieć, co one oznaczają. Nie jestem specjalnie młodzieżowy, nawet na takiego nie wyglądam, ale muszę takie rzeczy mieć w głowie i siłą rzeczy też się zmieniam. 

Też dojrzewam w tej swojej pracy zawodowej. Pamiętam siebie na początku swojej kariery. Musiałem się zachowywać trochę jak małpa, bo głównie naśladowałem swoich starszych kolegów w zawodzie. Jeszcze nie miałem własnej zawodowej tożsamości, nie wiedziałem, jak to robić, ale inni wiedzieli. W tym mi się podobało to, w tamtym co innego, więc trochę miałem z każdego, ale nic nie było moje. Byłem trochę pogubiony, wystraszony i dopiero w momencie, jak zostałem zmuszony do tego, żeby samodzielnie parę rzeczy robić, np. samodzielnie prowadzić terapię grupową, to dopiero wtedy zacząłem się tak naprawdę zawodowo rozwijać i odkrywać siebie i to, co bym chciał robić w tym zawodzie. 

Jak patrzę na to, jaki jestem dzisiaj w pracy, to jest ewidentnie efekt tych moich doświadczeń zawodowych, zdecydowanie bardziej niż jakichkolwiek szkoleń, kursów, studiów. To jednak doświadczenie uczy, rozwija, zmusza do refleksji nad sobą. Terapeuta to nie rola, to raczej tożsamość.